niedziela, 8 lipca 2018

Gdy przestajesz być świeżaczkiem - podsumowanie drugiego semestru na weterynaryjnym mordorze + opis przedmiotów.



Hohoho, kolejny semestr minął, a ja  - tak, już oficjalnie i bez września - jestem studentką drugiego roku medycyny weterynaryjnej.
I wiecie?
Nie było aż tak źle. No powaga. Tyle się nasłuchała, że drugi semestr to rzeź w porównaniu do pierwszego i że z dnia na dzień będzie gorzej, krwawiej i bardziej boleśnie.
W moim przypadku jakoś się te groźby na sprawdziły.

W tym semestrze bardzo rozbudowało się moje życie towarzyskie - co prawda nie zaczęłam chodzić na imprezy, bo to dalej klimaty nie moje i wciąż jestem wiecznym singlem... ale zaliczyłam dwa koncerty, wycieczkę na Biskupin, kocią kawiarnię  a nawet winny czwartek w dniu ostatniego tej sesji egzaminu.
Polecam - skupienie się na znajomościach też jest wbrew pozorom ważne.
Czyli... Czego nauczył mnie semestr drugi?
Sam w tym bagnie nie przetrwasz. Miejcie oczy szeroko otwarte, pysiaczki słodziaczki, bo to właśnie na studiach możecie poznać przyjaciół na resztę życia, ludzi którzy bardziej będą się martwić wizją rozstania niż samym brakiem zaliczenia.


Ile procent jest weterynarii w weterynarii na drugim semestrze? Zaskoczę was. Więcej niż na pierwszym. Coraz częściej można usłyszeć coś o jakichś objawach ("tu jest tak i tak i wtedy jest tak, ale tego się na razie nie uczcie" ), przedmioty zaczynają być minimalnie bardziej "na temat" i pierwszy raz pada egzystencjalne pytanie - kim w sumie ten cały lekarz weterynarii jest?

Sesja jest trudniejsza. Powiem szczerze - do maja było prosto łatwo i przyjemnie. Te dwa miesiące minęły mi bez większego zastanowienia. Trochę gorzej było w maju... A potem się posypało. Sesja letnia roku drugiego to syf, kiła i mogiła. Ale może o tym dokładniej już przy przedmiotach....



No dobra, to przejdę do opisu, bo tym razem mniej mam do powiedzenia niż po pierwszym semestrze.


Anatomia zwierząt - ale to już było...czyżby znów wróciło?
Wróciło, a i owszem. Tak samo jak poprzednio, wykłady plus ćwiczenia prosektoryjne. Kolejno kończyna tylna, głowa, klatka piersiowa i jama brzuszna (dwie ostatnie ładnie zwane wspólnie splanchologią ). Podobno niektóre grupy robiły głowę na końcu.
Wykłady... Mam wrażenie, że za wiele to ich nie było. Często były odwołane lub zastępowała je historia. Ale jak już były, to były bardzo fajne. Krótkie, rzeczowe i ciekawe.
Ćwiczenia również bez zmian, może trochę bardziej cuchnące -  w pewnym momencie preparaty po prostu zaczynają się psuć. Gdy pod koniec semestru udostępnili nam prosektorium i te preparaty leżały tam całymi dniami... Powiem po prostu, że trochę bolała mnie głowa.
Już? Już.
Ale hola, jeszcze egzamin - podzielony na dwie części, praktykę i teorię.
Praktyka - szpilki. Szczerze mówiąc, gdyby prowadząca nie robiła nam ich od przedniej łapy to po wejściu na salę umiałabym się tylko rozpłakać. Takie szpilki to najszybsze 30 minut w życiu, podczas których serce wali jak szalone, ręce się trzęsą a oczy zawodzą "łapa to czy głowa? A może kość...?".
Do zdania, ale wymagający poświęcenia czasu. Jak otworzą prosektorium  to CHODŹCIE. Dużo ludzi oblewa. I wiecie co? Większości z nich na prosektorium nie widziałam.
Teoria. Może być łatwo, może być średnio a u nas było trudno. Chyba z nas katedra zaśmieszkowała bo pytania były naprawdę ciężkie i nieoczywiste. To był ten egzamin, po którym płakałam z radości gdy zobaczyłam 3.
I znowu - BARDZO dużo osób nie zdało.

Biochemia - pilnuj biochemii słońce, bo twój koniec będzie długi i okrutny.
Wykłady niby nieobowiązkowe ale jak masz trochę oleju w głowie, to jednak są obowiązkowe. Profesor dobrze tłumaczy, bardzo inteligentny człowiek - jednocześnie pamiętliwy, więc na pewno będzie wiedział, czy Zbigniew Kurzastopa chodził czy nie chodził na owe wykłady.
Z wykładów są kolokwia, w tym semestrze trzy. Żeby zdać trzeba mieć z nich średnią 50,1%...  Ale to nie koniec - trzeba mieć jeszcze 10 na 14 pkt z ćwiczeń.
Trochę dużo, prawda?
Same ćwiczenia są tak jakby trochę bardzo loterią. Niby robi się to co i na chemii ale ogólnie to są dość ciężkie. Poziom wejściówek (z tematów z seminariów, czyli takich dodatkowych "półwykładów" ) zależy od prowadzącego. Z jednymi jest fajnie łatwo i przyjemnie z innymi... Niekoniecznie.
Dużo osób miało problemy z zaliczeniem. A z racji, że przedmiot ten trwa rok, teraz urwę i wrócę do tematu po sesji zimowej roku drugiego...

Biologia - bezkręgowce i roślinki w wersji wykładowej i ćwiczeniowej.
Zaliczenie wygląda tak, że po zwierzaczkach jest kolokwium, po roślinkach robi się zielnik. Do tego prowadzący straszy kartkówkami i pytaniem... Po czym ostatecznie tylko pyta czy ktoś chce odpowiadać i robi dwie, ZAPOWIEDZIANE kartkówki. Znaczy w teorii dwie, bo u nas dzięki Juwenaliom była tylko jedna. No i na dzień kobiet była odpytka panów.
Wykłady są świetne, naprawdę. Cytaty doktora są jednymi z bardziej epickich na drugim semestrze, nie raz szło się popłakać ze śmiechu. Szczególnie zachęcam do pójścia na ostatni. Lepszego w tym roku nie było. (Aż chciało by się dodać - XD ).
Ćwiczenia to skrót z wykładów, oglądanie preparatów i rysowanie. Zwykle trwają mniej niż połowę planowanego czasu. Miło i absolutnie nie straszne.

Historia filozofii - czyli przedmiot humanistyczny niby do wyboru który wcale do wyboru nie był. Nie wyniosłam z tych zajęć totalnie nic, nawet prądu. Głównie rozwiązywałam sudoku i usiłowałam nie zasnąć.
Forma zajęć? Wykład obowiązkowy. Na koniec kolokwium...Dość absurdalne, tak na marginesie.

Etyka zawodowa lekarza weterynarii - zajęcia naprawdę pożyteczne. Są w formie wykładu, więc chodzić nie trzeba, ale są naprawdę dobre i wiele się można dowiedzieć. Osobiście nie opuściłam żadnego, mimo nieludzkiej pory o jakiej były.
Przedmiot porusza ważne kwestie moralne,  dylematy i problemy z którymi stykać będziemy się po "powrocie do swojego Pierdziszewa".
Zaliczenie to kolokwium, moim zdaniem proste. Jak chodzisz na wykłady to bez trudu zaliczysz.
Ah, jeszcze kwestia prowadzącego... Weterynarz powinien być "spoko gościem". I taki właśnie jest doktor. Krótko i na temat.

Genetyka ogólna i weterynaryjna - przyjemny przedmiot na poziomie mocno licealnym. Wykłady, które są w porządku i ćwiczenia na których zakłada się hodowle muszek owocówek czy izoluje chromosomy larw.
Kolokwium końcowym nas straszyli, a potem wszystkich zaskoczył  pytania na które wystarczyło repetytorium maturalne by zdać. Nie będę na pewno wspominać tego przedmiotu jakoś wybitnie źle.

Histologia i embriologia - nie zmienia się nic względem pierwszego semestru. Wykłady, ćwiczenia, szkiełka. Mnie się przedmiot bardzo podobał, choć pod koniec zrobił się lekko nużący. Zwłaszcza, jak prowadząca podniosła poziom wejściówek i mogłam umieć wszystko a i tak dostawałam maks pół punktu.
Egzamin. Tu tak samo jak z anatomią, praktyka i teoria. Praktyka jest prosta, slajdy wyświetlane na auli, zadanie typu "podpisz obrazki" w dodatku tylko w jednym języku, co było dużym plusem. Dla najlepszych bonus, pół oceny w górę z teorii (tu się pochwalę, zdobyłam! ).
Teoria trudniejsza, dużo. Ale wystarczy dobrze przerobić wykłady i nie zapomnieć o istnieniu embriologii. Mimo to, współczynnik zdawalności dość niski.

Język rosyjski - teoretycznie nie powinno go być, ale podobno wszystko da sie załatwić. Grupa mieszana, w przeważającej części składająca się ze studentów z Ukrainy i Białorusi. Polecam, ale tylko jeśli miało się wcześniej styczność z językiem, bo zajęcia to prezentacje i czasem ciężko nadążyć za szybko mówiącymi studentami, dla których rosyjski to język ojczysty.

Technologie informacyjne - czyli nieobowiązkowe ćwiczenia i dwa kolokwia ( u nas było jedno, rok wygrywów ). Mimo że nieobowiązkowe, to jednak lepiej chodzić. Ja, informatyczna sierota, zgarnęłam piątkę, a dużo lepsze osoby, które nie chodziły na ćwiczenia uwaliły.
Zresztą, prowadzący naprawdę dobrze tłumaczy, wtrąca ciekawe anegdotki i nie są to godziny zmarnowane.

WF - Tenis stołowy - ocena jest za aktywność, ja miałam tego pecha, że raz na zajęciach rozbolała mnie głowa. Ból był tak koszmarny, że nie mogłam trafić w piłeczkę. Stanął nade mną prowadzący... I ocena w dół. Więc jak wiecie, że macie migreny, to chodźcie tam z tabletką w kieszeni.
Poza tym, zajęcia w porządku.

Historia weterynarii - kolokwia pisane z książką, zero problemów z zaliczeniem. Przedmiot ciekawy, acz niedoceniany, ogólnie bardzo pozytywnie.



I tyle. Mówiłam, że to dość przyjemny semestr, prawda?
Jak skończę praktyki - spokojnie, nieobowiązkowe - to postaram się i o nich napisać tu parę słów.
Ciao, czy coś.

PS. Do mojego mózgu dalej nie dociera, że są już wakacje.


piątek, 16 lutego 2018

Moje życie to entropia - czyli podsumowanie pierwszego semestru na weterynaryjnym mordorze + opis przedmiotów.

Witajcie. Elo. Ave. Cokolwiek.


Za napisanie porządnego, długiego postu o moim początku przygody z wetą biorę się... Jakoś od listopada. Miał być post na miesiąc, na dwa, na trzy... Minął semestr.
Nie wiem czy nie miałam czasu, chęci czy siły - może wszystkich trzech. Kto śledzi mojego instagrama ten wie, że wzlotów i upadków miałam więcej, niż przeciętny królik potomstwa. No ale...

Jest piątek, ostatni dzień ferii zimowych, godzina pierwsza w nocy, a mnie oczy kleją się niemiłosiernie, w dodatku wypiłam lampkę wina (mam słabą głowę, należę do rzadkiej grupy studentów pijących inaczej ) co potęguje efekt "Odynie-zaraz-zasnę".

Czego się nauczyłam na pierwszym semestrze? Śpij, cokolwiek by się nie działo, śpij. I to jest moja rada do przyszłych studentów. NIE zawala się nocy dla kolokwium,wejściówki, dzikich wenszy żecznych czy innych dupereli. Przekonałam się na sobie dość boleśnie, gdy wyspana niewiele umiejąc dostawałam 3 a nawet 4, w wyuczona po zaspanej nocy myliłam członka z palcem i zarabiałam piękne dwóje.


Drogi maturzysto, który właśnie zastanawiasz się czy to są studia dla Ciebie - życie na tym kierunku  jest chaosem w jego najczystszej postaci, czy jak to zwą mądrzy - entropią. Każdy dzień jest czymś w rodzaju nowej przygody, która czasem kończy się łzami a czasem głośnym śmiechem. Nie, na pierwszym semestrze nie zobaczysz żywego zwierzaka (znaczy na ulicy pełno Burków, ale wiesz o co mi chodzi), nie poczujesz się jak lekarz a po nim nie poszpanujesz przed rodziną i znajomymi nazwami setek chorób. Nie wykryjesz też u psa babci sąsiadki wujka nieznanej światu choroby. Nie łudź się. 
Za to naćpasz się formaliną, odkryjesz, że nie ma spiny i wszystko jest do zrobienia, poznasz ludzi pieprzniętych równie mocno co ty, będziesz próbować tłumaczyć nazwy przystanków na łacinę i na bank 'wejście w Tima' nie będzie ci się kojarzyło wyłącznie z kiepskim opowiadaniem z tęczowego wattpada. 


Jakie są moje odczucia po pierwszym semestrze? Padam na pysk i ferie absolutnie tego nie zmieniły. W głowie mam przeoraną pługiem czy innym kombajnem papkę. Są chwile, że zapominam, jak się wabię i że H2O to woda. Ale wiem, że kocham to miejsce i ten kierunek, ze wszystkimi jego zaletami i wadami. Podobno prawdziwa miłość jest wtedy, gdy widzisz wady i w pełni je akceptujesz. No i coś w tym jest.
Nie bądź idiotą i nie myśl, że gdy pójdziesz na studia wpadniesz w tęczowe rzygi jednorożca i będzie ci się WSZYSTKO podobać. Będziesz narzekać. Będziesz wyzywać. Na pewno nie raz rzucisz podręcznikiem i zapragniesz przywiązać Liebicha do nogi i skoczyć do Odry, a zaraz potem usłyszysz od starszych kolegów, że pierwszy rok jest naprawdę izi, co tylko spowoduje większą falę załamania... A potem usiądziesz sam w słuchawkach na uszach, przy zgaszonym świetle i dojdziesz do wniosku, że nie chcesz być nigdzie indziej, nieważne ja wielką cenę zapłacisz, ja wiele własnej krwi, potu i łez na to wszystko wylejesz. Bo warto. Warto jak cholera, psia dupa. 



To co? Opisać przedmioty? Co  prawda możecie znaleźć taki opis na "Weterynarz w spódnicy" ale myślę, że ja zrobię to z odrobinę innego punktu widzenia - w końcu charakter podobno mam specyficzny, poprawna politycznie bywam tylko gdy coś chcę i nie będę owijać w cukier. Podobno.
Nie powiem wam jakich książek używać, co kupić i inne tego typu pierdoły - macie to już na wspomnianym blogu, a powtarzanie sprawdzonych informacji jest bezsensu. Krótko, czego możecie się spodziewać.

Agronomia - przedmiot złożony z samych wykładów, na koniec proste zaliczenie testowe. Byłam na większości,  choć były momenty w których po prostu się wyłączałam, zwłaszcza wtedy gdy na scenę wjeżdżały maszyny rolnicze. Pamiętam, że lulek czarny i skrzyp polny mogą zabić zwierzaczka, bezbłędnie odróżnię obornik od gnojownicy... Ale rolnikiem nie będę. Myślę, że jakbym miała popylać po tym polu to prędzej czy później by mnie jakiś burak czy inny ziemniak trafił. Bobik. Bobik jest spoko, polecam.

Anatomia zwierząt - temat rzeka. W pierwszym semestrze ćwiczenia dwa razy w tygodniu plus wykłady. Wykłady z profesorem to moje ulubione wykłady i żałuję każdej opuszczonej minuty. Siedzisz i czekasz z niecierpliwością na każdy wspomniany aspekt kliniczny, każdą ciekawostkę, która o krok przybliża cię do tej PRAWDZIWEJ medycyny. 
Ćwiczenia... Najpierw kości, potem czaszka i następnie mięśnie. Kości ciężko zaliczyć, prawa i lewa stają się największym koszmarem, łacina zaczyna śnić się po nocach. Czaszka jakoś mi tak minęła bez większych emocji. 
Pojawienie się preparatu przecierpiałam. Bogowie, przecież to martwy pies! Ale się przyzwyczaiłam, dałam radę dotknąć, jakoś to poszło. 
Na pewno jest to przedmiot trudny, czasochłonny a zmysły od formalny siadają. Ale jednocześnie ma "to coś" że się podoba. Byle się uczyć, to będzie dobrze. A jak  nie wyjdzie - zdarza się! Zdałam kości w czwartym terminie,wierzcie mi,wiem o nich wszystko. Potem poszło już z górki.

Biofizyka - i to jest ten moment, gdy nie wiem co powiedzieć. Jeśli nauczysz się na kartkówki (zapowiedziane, dwie ) to ćwiczenia masz właściwie z głowy. Swoją drogą, podobały mi się i przeszłam przez nie wyjątkowo bezproblemowo. Polegały na robieniu doświadczeń, mnie najbardziej przypadła do gustu znienawidzona przez masy wirówka. Ogólnie bardzo przyjemne. 
Na wykładach często czułam się jak w innym świecie, przeważnie nie ogarniając. A potem egzamin w sesji, no i jak to bywa w życiu, poprawka. Zamknę oczy i widzę te notatki,  demonstracje, wzory. Przedmiot do przejścia, ale jeśli nie jesteś fizykiem, zaboli - jak nie ćwiczenia, to egzamin,

Biologia komórki - tu będzie krótko, mnie się podobało. Ćwiczenia otwierają oczy na bzdury jakie ten świat zwykle kładzie do łbów. Egzamin na koniec prosty, nie mogę narzekać. Raz nawet lizaliśmy szkiełka i oglądaliśmy je pod mikroskopem. Fajna sprawa.

Biostatystyka i metody dokumentacji - ot, taka tam matma. Żeby zaliczyć trzeba mieć zaliczone wszystkie kartkówki. Jedne tematy są łatwiejsze, inne trudniejsze, ale masz kartkę wzorów i w większości przypadków podstawiasz do wzoru. Nie uczyłam się na żadną z nich, zaglądałam do tematu w dniu kartkówki, skończyłam przedmiot na 4, a wybitnym matematykiem nie jestem. Da radę? Da. O ile się  wcześniej wyśpisz to zajęcia bardzo w porządku. No i dobrze prowadzone, wiecie jak jest z matematyką - dobry nauczyciel to już 3. 

Chemia - tak, chemia to chemia jaką znacie z liceum.  Różnica jest taka, że na ćwiczeniach robi się ładne kolorowe doświadczenia na punkty. Egzamin też dość przystępny. Przyznam szczerze, że nie byłam na wszystkich wykładach, za to nie radzę być chorym na ćwiczeniach, bo punkt niemal nie do nadrobienia. A system punktowy to moje przekleństwo. 

Ekonomia weterynaryjna - tu nie mogę niemal nic powiedzieć, jeśli  nie chcę spoilerować przyszłym pierwszakom. Polecam, naprawdę warto być na wszystkich zajęciach. I przy okazji nie gapić się w telefon tyle co ja. (Ups). Niby kończy się jedynie napisaniem pracy zaliczeniowej (ot, takie wypracowanie ) a i tak wbrew pozorom dużo w głowie zostaje. No i  raz mieliśmy zajęcia na sali, gdzie stała sztuczna krowa. To takie info przy okazji.

Histologia i embriologia - po raz kolejny powiem, że system punktowy mnie wykończy. A przedmiot...Chyba mój ulubiony pod względem treści. Mogłabym godzinami gapić się w ten mikroskop, gdybym oczywiście nie cierpiała potem na ból głowy, ale to podobno normalne.  Ogólnie przedmiot dość statyczny - wchodzisz, piszesz wejściówkę, oglądasz preparaty. I tak za każdym razem.  No, ale jak wspomniałam, lubię oglądać te szkiełka. Są ładne, serio. 
Wykłady, jak to wykłady. Warto notować lub mieć kogoś z  ładnym pismem kto da wam potem notatki.

Łacina - miałam przepisaną ocenę z liceum, więc się nie wypowiem. Nie znam osoby, która by narzekała na łacinę.

Ochrona środowiska - taka tam kalka z liceum, przedmiot szybko się kończy i ulatuje  z głowy. Dziura ozonowa, smog, brudna woda w kranach. Ot. Prezentacja i kolokwium testowe na koniec. Miało być trudne a... nie było. Wykłady...Ja byłam na wszystkich (trzech albo czterech, nie pamiętam), ale prowadzący na pierwszych zrobił zdjęcie, zszokowany liczbą obecnych. Gdzieś tam w trakcie coś mi mignęło o truciu jakiegoś byłego prezydenta diotoksynami, czy coś w ten deseń.

Ochrona własności intelektualnej, BHP oraz ergonomia -  jeśli kiedykolwiek zastanawiałeś się, jakie powinny być krzesła, światło, barierki... Trafiłeś idealnie. 110 odpowiedzią na każde pytanie, przez większą część wykładów zastanawiałam się, czy chociaż jedna osoba z obecnych na sali podejmie się w przyszłości pracy na taśmie produkcyjnej lub na wysokościach.  Po czym doszłam do wniosku, że w Anglii na budowie lepiej płacą niż u nas w gabinetach weterynaryjnych, więc w sumie to dość możliwe. 



No to chyba tyle. Pisałam to godzinę, powinnam iść spać.
Pis, lof, czekolada.